Naprawiają, przerabiają, kupują tylko to, co niezbędne, w sklepie nie proszą o jednorazową reklamówkę. Zwolenników idei zero waste jest coraz więcej. Jak im się żyje na co dzień i czy ludzie chcą brać z nich przykład? Na te i inne pytania odpowiedzi szukam z Agnieszką Rożek, Agnieszką Milewską i Anią Kolanecką, które ideę zero waste starają się wdrażać we własnych domach.
Jak często wyrzucacie śmieci?
Agnieszka Rożek: Raz w tygodniu, ale jest ich coraz mniej. Wśród śmieci przeważają u mnie szklane butelki, paragony, podarte rajstopy.
Agnieszka Milewska: Maksymalnie dwa razy w tygodniu. Więcej mam bioodpadów niż produktów suchych.
Ania Kolanecka: Wyrzucam jeden worek na około dwa tygodnie.
Pytam, bo chyba o to w zero waste chodzi: o generowanie jak najmniejszej liczby odpadów.
Agnieszka R.: To duże uproszczenie. Dla mnie to przede wszystkim niemarnowanie. I chodzi tu nie tylko o rzeczy materialne, ale też o surowce naturalne. Produkcja każdego worka foliowego to zużycie energii i wody. A przecież taki woreczek służy nam najczęściej kilka minut! Kieruję się zasadą 5R: refuse (odmawiaj), reduce (redukuj), reuse (użyj ponownie), recycle (przetwarzaj), rot (kompostuj).
Agnieszka M.: Zero weste to styl życia. To praca u podstaw. To codzienna walka, o której wiem, że sama nie wygram. To nowy poziom moralnego kręgosłupa. To wreszcie cel, ale aby go osiągnąć trzeba zrezygnować z większości zdobyczy cywilizacji, a przy tym znaleźć równowagę między komfortem a ekologią.
Ania K.: To też dawanie drugiego życia przedmiotom na pierwszy rzut oka niepotrzebnym. Każdego dnia planeta zalewana jest morzem zużytego sprzętu, ubrań, mebli. Jako konsumenci nauczyliśmy się żyć w pogoni za dobrem materialnym, technologią, nowym, ładniejszym, lepszym! Nie zadajemy pytań. Kto to dla mnie zrobił? Jak wyglądał proces produkcyjny? Czy dzięki temu ten człowiek żyje teraz godnie? Chińskie, tanie podzespoły, ubrania szyte w Bangladeszu, najniższe płace, przerażające warunki pracy. W momencie, w którym włącza się wyzysk i brak fundamentalnego szacunku do drugiego człowieka, trudno wymagać od korporacji, by zajęły się ograniczaniem własnych odpadów.
To o czym mówicie dziś ma swoją nazwę, ale nasi dziadkowie żyli podobnie. U mojej babci był kompostownik, ubrań się nie wyrzucało, a każdą zepsutą rzecz dziadek naprawiał wieczorami. Wracamy do korzeni?
Ania K.: Zgadza się, tylko zauważ, że oni robili to z innych pobudek niż my. Kiedyś ubrania czy sprzęty nie były tak powszechnie dostępne, dlatego szanowało się je dużo bardziej niż teraz. Każdy zdobyty przedmiot był na wagę złota i obchodziło się z nim jak ze skarbem.
Agnieszka R.: U mojej babci nigdy nic się nie marnowało. W jej kuchni nie było żadnych produktów typu instant. Na zabrudzenia miała swoje sposoby, naturalne oczywiście.
Ania K.: I było jeszcze zbieractwo! Wiadomo, że w babcinym domu zawsze znalazło się wszystko. Potrzebujesz słoika? Babcia da Ci ten po majonezie. Zgubiłeś guzik? Babcia posiada ogromne pudło guzików, każdy z innej bajki, przerabia przecież ubrania, żeby można było je nadal nosić! Dla mnie to zupełna magia i żałuję, że nie mogłam nauczyć się od moich babć więcej.
Agnieszka M.: Zgodzę się, że naturalne materiały, kosmetyki czy praca własnych rąk przeżywają renesans. Ale jest i druga strona medalu, ot choćby palenie śmieci w piecu czy pakowanie wszystkiego w osobne woreczki, bo są dostępne i za darmo.
Trudno zmienić swoje nawyki. Chcemy, by życie było proste. Brakuje nam czasu.
Agnieszka R.: W dobie wszechobecnego fast: fast food’ów, fast fashion, szybko zmieniających się trendów i braku czasu trudno zatrzymać się i zastanowić, ile śmieci już dziś wygenerowałam? Kto ma czas zastanawiać się nad wpływem szybkiego tempa życia na środowisko? W reklamach ciągle słyszymy, „musisz to kupić, musisz to mieć”. Mania kupowania, byle było więcej, byle było nowe. Bardzo trudno kupić ubrania na lata, dobrze uszyte, wysokiej jakości. Na szczęście widać zmiany. Ich motorem jest przesycenie konsumpcjonizmem. Bardzo często obserwuję to u ludzi młodych. Coraz głośniej mówią o minimalizmie. Restauracje typu slow food stają się coraz bardziej modne.
Agnieszka M.: Powstaje coraz więcej małych inicjatyw. Wspieram oddolnych twórców, i to nie tylko względu na piękną ideę slow life, ale też dlatego, że ich wyroby są zwykle dużo lepsze, niż te z sieciówek.
Ania K.: W dobie życia instant, produkowanie śmieci jest po prostu wygodniejsze. Sklepy oferują nam w jednym miejscu zapakowany w piękny, plastikowy prostopadłościan schab na obiad tuż obok kilograma ziemniaków w grubej, kolorowej folii. Jeśli mamy ograniczony budżet i tylko moment na zakupy, komu chciałoby się biegać z własną, bawełnianą torbą pomiędzy rzeźnikiem i warzywniakiem? Tak samo rzecz wygląda przy kupowaniu sprzętu codziennego użytku. Tanio, szybko i pod ręką, bo w sumie w każdym osiedlowym markecie, mamy w bród plastikowych, tandetnych podróbek, które możemy użyć raz czy dwa przed ich uszkodzeniem. Trudniej jest teraz kupić sprzęt lepszy i trzeba mieć na to na pewno większy budżet.
Jak życie zero waste wygląda w praktyce?
Agnieszka R.: Od lat nie kupuję wody gazowanej w plastiku. Hurtownia blisko mnie sprzedaje małe wody gazowane w zwrotnych butelkach. Do lokalnej piekarni idę z własną wielorazową torbą na pieczywo. Mąkę kupuję w 5 kg papierowych workach w pobliskim sklepie. Zamówienie na przyprawy składamy w hurtowni przez Internet całą rodziną. Paczki są duże, wystarczą na długi czas. Zakupy robię bardziej przemyślane, nie kupuję przekąsek pod wpływem impulsu. Ubrania mam bardzo często z second-handów. Stosuję domowe środki czystości.
Agnieszka M.: Od wielu lat kupuję warzywa i owoce bez foliówek. Jestem coraz bardziej świadomym konsumentem. Starannie wybieram producentów. Wybieram te firmy, które wyrządzają mniejszą szkodę ludziom lub środowisku. I jeżdżę rowerem, gdzie tylko się da. Nie stresuję się w korkach, nie emituję spalin. Mam czas pomyśleć, popatrzeć na ludzi, na życie. Odkryłam wspaniałe uliczki, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Taka chwila wytchnienia ukoi nerwy, da siłę do kolejnych wyzwań.
Ania K.: Kojarzycie filmik, na którym mężczyzna na Bali nurkuje w kożuchu plastikowych reklamówek? Kompletnie mi po tym odbiło, wzięcie woreczka w supermarkecie zaczęło być dla mnie dosłownie bolesnym momentem. Z przykrością stwierdziłam, że dla planety jestem naprawdę supersyfiarzem. Wcześniej zupełnie nie zwracałam na to uwagi. Zaczęłam segregować śmieci. Nie robiłam tego wcześniej.
Robicie zakupy w drogerii?
Ania K.: Chyba domyślam się, do czego zmierzasz (śmiech). W idei zero waste śmieci nie produkuje się też w łazience. Co więc z papierem toaletowym, podpaskami? Zużywanie tych ostatnich jest dla mnie najtrudniejsze. Przymierzam się do zakupu kubeczka menstruacyjnego i na poważnie przyglądam się podpaskom wielorazowym z planem uszycia kilku na próbę. Zbieram też namiętnie przepisy na kosmetyki, najbardziej na szampony, bo to podobno jest dość problematyczne – najczęściej po takich wytworach kończy się z suchą strzechą na głowie. Zamiast antyperspirantu już od dawna używam kamienia, ale niestety mam z tym problem i często potrzebuję też pomocy tego pierwszego. Jedyne, z czym nie potrafię się rozstać to proszek i płyn do prania. Od dzieciaka kocham ten zapach i nie ma dla mnie niczego piękniejszego. Najdroższe perfumy nie są dla mnie tak nęcące.
Agnieszka R.: Jeśli nie jestem brudna, nie używam mydła, myję się samą wodą. Jednorazowe maszynki do golenia zamieniłam na starą maszynkę na żyletki, wystarczają na długo. Zamiast po piankę do golenia sięgam po mydło z oliwy z oliwek, które kupuje w 300 g kostce. Papieru toaletowego używam, ale kupuję duże rolki papieru recyklingowanego w papierowej owijce. Nie kupuje też szamponu i odżywki, wystarcza mi jajko kurze.
Agnieszka M.: Nie będę oryginalna. Ja też używam kubeczek menstruacyjny i uważam jego zakup za jedną z lepszych decyzji. Wydałam 60 zł, ale już zaoszczędziłam dziesiątki złotych na tamponach. A ile śmieci mniej! Włosy myję szamponem w kostce, który kupuję od Joanny Chyl. I nie sprzątam chemią konwencjonalną. W zeszłym tygodniu była awaria przepompowni w Gdańsku, tysiące metrów sześciennych ścieków spuszczono do Motławy. Miasto apelowało o zmniejszenie ilości zużywanej wody i stosowanej chemii. Ta sytuacja uświadomiła mi, jak ważne jest to, co robię na co dzień. Nie polegam tylko na technologii, za którą odpowiada ktoś inny. Jak widać, i ona może zawieść. Dzięki prostym zmianom nie miałam wyrzutów sumienia, że moje działania szkodzą środowisku, bo wszystko, czego używam jest biodegradowalne.
Mówicie i działacie w zgodzie z ideą zero waste. Ludzie Was popierają?
Agnieszka R.: Kiedy opowiadam ludziom o zero waste spotykam się z różnymi reakcjami. Na koniec jednak moi rozmówcy najczęściej przyznają mi rację i zgadzają się, że trzeba ograniczyć produkcję śmieci. Są jednak i tacy, którzy przyjmują postawę: „płacę za wywóz śmieci, co mnie to obchodzi?”.
Agnieszka M.: Większość osób rozumie ideę, którą się kieruję. Niestety, nie pamiętają o tym lub nie przykładają wagi do tego, jaką ilość śmieci generują.
Ania K.: Zero waste to nie jest coś, co można z łatwością zaszczepić komuś innemu. Na szczęście moja współlokatorka, tak jak ja, właśnie zaczyna tę przygodę. Dzielimy się pomysłami i wprowadzamy je w życie. Mam wsparcie, jestem szczęśliwa, nie potrzebuję wciskać innym ludziom na siłę, jak mają żyć.
Agnieszka R.: Ale coś się zmienia. Gdy w moim osiedlowym markecie nie biorę jednorazówki dla dwóch cytryn i trzech jabłek nie słyszę już pytania, czy zabrakło foliówek. Pamiętam, że bardzo trudno było mi się przełamać, kiedy pierwszy raz nie spakowałam owoców do foliowego woreczka. Bałam się reakcji kasjera, zawsze zdenerwowanych i spóźnionych klientów w kolejce. Nawet moja mama była bardzo sceptycznie nastawiona do mojego podejścia. Teraz wysadzając rośliny w ogrodzie zaproponowała, że zapyta lokalnego producenta kwiatów, czy nie przyjąłby doniczek, bo szkoda ich wyrzucać.
Zero waste to też nadawanie drugiego życia przedmiotom codziennego użytku. Ty, Aniu, z odzyskiwanych tkanin szyjesz piękne torby.
Ania K.: Zmieniając swoje życie, chciałam też wprowadzić zmiany do mojego warsztatu. Tak powstał „Bagcycling” – kolekcja workoplecaków, która daje drugie życie przedmiotom. Surowce pozyskuję z różnych źródeł. Czasami są to zapomniane ubrania, czasami wypatrzę coś pięknego w second handzie, czasami ktoś podaruje mi niepotrzebne już rzeczy. Znajomi śmieją się ze mnie, że zrobiłam się obwoźną śmieciarką, a moje mieszkanie tonie w ubraniach! Zanim zacznę szyć, upewniam się, że wszystkie materiały są dokładnie wyczyszczone i w dobrym stanie. Metki wypalam własnoręcznie na ścinkach skór z zaprzyjaźnionego kuźniowarsztatu. Często farbuję tkaniny. Własne ścinki też z uporem zbieram i najprawdopodobniej za jakiś czas zacznę szyć z nich nerki. Mam niesamowitą frajdę z kolejnego dobierania tkanin i wiecznych wyzwań konstrukcyjnych, które napotykam przy odzyskiwaniu materiałów z kolejnych bluzek i spodni. To wszystko sprawia, że naprawdę kocham to, co robię i to chyba czuć, bo odzew jest duży. Był taki czas, że nie nadążałam z szyciem, bo ciągle przychodziły kolejne zapytania.
Agnieszka M.: Ubrania z lumpeksów świetnie się przerabia. Robię z nich piórniki, czasem okładki zeszytów. Ostatnio z resztek materiałów i smyczy reklamowych – takich z karabińczykami, których każdy ma pełno w szufladach – szyję hamaki do klatki moich koszatniczek. Te gryzonie potrzebują kilku pięterek, zrobiłam je więc z resztek paneli podłogowych. Są odporne i łatwe w utrzymaniu, całkiem estetycznie to wygląda. Jedną z miseczek zrobiłam sama na zajęciach z ceramiki. Klatka stoi na stoliczku, który przyniosłam z wystawki gabarytów. To moja druga choroba po przerabianiu: namiętnie znoszę do domu stare meble, głównie fotele i krzesła. Ludzie wyrzucają niesamowite rzeczy, ja je odnawiam i coś oddam znajomym, coś sprzedam, coś sobie zostawię.
Agnieszka R.: Nie każdy jest typem artysty. Nie potrafiłabym ponownie wykorzystać zniszczonego talerza. Ale pochodzę ze Śląska i panuje tu zwyczaj tłuczenia porcelany na szczęście narzeczonym, na kilka dni przed ślubem. Zbiera się więc uszkodzone talerze, by w odpowiednim czasie tradycji stała się zadość. W pękniętych czy zdekompletowanych filiżankach robię świeczki.
Zero waste – ułatwia czy utrudnia życie?
Agnieszka R.: Na początku może się wydawać, że utrudnia. Gdy jednak pewne rzeczy wejdą w nawyk okazuje się, że życie w zgodzie z tą filozofią jest łatwiejsze. Pozwala poświecić czas na rzeczy ważne, istotne. Przykład? Wybierając szampon, już nie zastanawiam się i nie analizuje, który z nich jest mniej szkodliwy. Tak samo jest z niezdrowymi przekąskami. Jeśli chciałabym kupić chipsy, muszę je kupić w opakowaniu. Dlatego wybór jest prosty. Nie kupuję ich.
Agnieszka M.: Mam podobne odczucia. Ale należy podkreślić, że życie prostsze nie oznacza łatwiejsze. Przeciwności jest sporo: prawie wszystko jest sprzedawane w opakowaniach, w kawiarniach trzeba upominać się o napój bez słomki, a w sklepie internetowym o przesyłkę bez folii, a i tak nie zawsze nasza prośba jest respektowana. Ale wiesz jaka jest satysfakcja, gdy dostanę przesyłkę w kartonie wypełnionym starymi gazetami, zamiast metrami bąbelków? Myślę, że ludzie nie robią krzywdy planecie celowo. Nie mają świadomości, jak ich wybory wpływają np. na stan oceanów setki kilometrów od nich.
Ania K.: Ja podchodzę do tego trochę inaczej. Mam więcej obowiązków z tytułu życia w zgodzie z ideą zero waste, ale jednocześnie nie odczuwam psychicznego dyskomfortu. Jestem sobą i dobrze mi z tym. A, i oszczędzam pieniądze. Serio! Zero waste budzi w człowieku kupowanie tylko zupełnie niezbędnych produktów i pomimo tego, że są czasami trochę droższe, to w ogólnym rozrachunku wydaję dużo mniej. Nie zdarzają mi się już te momenty, kiedy ogłupiała pakuję produkty przy kasie i zastanawiam się, skąd wzięły się te gigantyczne zakupy?! Teraz każdy artykuł jest przemyślany podwójnie. To straszna frajda, kiedy człowiek zaczyna kupować odpowiedzialnie.