Teraz czytasz...
Andrzej Kruszewicz: Takich co kochają zwierzęta nie brakuje, ale takich co chcą na rzecz zwierząt ciężko pracować jest niewielu
X Targi Ekostyl | reklama | Biokurier.pl
X Targi Ekostyl | reklama | Biokurier.pl

Andrzej Kruszewicz: Takich co kochają zwierzęta nie brakuje, ale takich co chcą na rzecz zwierząt ciężko pracować jest niewielu

Można go spotkać w warszawskim zoo, o ile nie musi akurat odpowiedzieć na dziesiątki maili. Lubi dzielić się wiedzą na temat świata zwierząt, ich życia i zwyczajów. Nie wyobraża sobie, by w jego otoczeniu zabrakło psów i kanarków. Dr Andrzej Kruszewicz, wieloletni dyrektor Miejskiego Ogrodu Zoologicznego w Warszawie, w rozmowie z Małgorzatą Szcześniak opowiada, za co kocha swoją pracę i co mu w niej najbardziej przeszkadza.

Skąd pomysł, aby w życiu wybrać zarządzanie ogrodem zoologicznym i opiekować się zawodowo zwierzętami?

Andrzej Kruszewicz*: W dzieciństwie lubiłem i zoo, i cyrk. Potem mi przeszło. Warszawskie zoo w latach osiemdziesiątych to nie był ani miły widok, ani miły zapach. W czasie moich podróży starałem się jednak odwiedzać ogrody zoologiczne, podziwiać gatunki zwierząt, zwłaszcza interesowały mnie ptaki i ryby. Sam je wtedy w domu hodowałem. Zoo traktowałem jako element naukowego działania ludzi. Nie zdawałem sobie sprawy z jego istoty.

Od wczesnej młodości moim marzeniem było stworzenie swego rodzaju szpitala dla rannych i potrzebujących pomocy ptaków. Pojawiła się szansa na zbudowanie takiego ośrodka w warszawskim zoo. Dla tej idei porzuciłem pracę naukową w Instytucie Ekologii PAN w Dziekanowie Leśnym. Zacząłem od kartki papieru i ołówka oraz szkicowania przyszłego azylu i ptaszarni. Z czasem wciągały mnie stopniowo wszystkie inne aspekty funkcjonowania ogrodu zoologicznego.

Wielu ludzi walczy z ogrodami zoologicznymi, zarzucając samej idei zniewolenie zwierząt i przetrzymywanie ich w niegodnych warunkach.

Tak, jest taka grupa ludzi, ale ich postawa wynika z niewiedzy. W latach sześćdziesiątych dr Jan Żabiński, drugi dyrektor warszawskiego zoo, ubolewał nad tym, że ciągle są ludzie, którzy idei zoo nie rozumieją i nie chcą zrozumieć. Pod tym względem polskie ogrody zoologiczne straciły 50 lat, w czasie którym można było lepiej informować społeczeństwo o tym, po co tworzy się takie miejsca, jak wygląda międzynarodowa współpraca i nowoczesna hodowla gatunków zagrożonych wymarciem i w przyrodzie już wymarłych.

To nie ogrody zoologiczne doprowadziły do kryzysowej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, ale rozwój cywilizacji. Dobrze, że ludzkość tworzy w nowoczesnych ogrodach zoologicznych enklawy szczęśliwości dla zagrożonych zwierząt, gdzie mogą one przetrwać w oczekiwaniu na szansę przywrócenia ich naturze.

Zagrożonych gatunków lawinowo przybywa. Stąd nowe wyzwania, intensywna współpraca w skali świata. Tworzenie międzynarodowych organizacji i wzajemne kontrolowanie warunków, w jakich hoduje się zwierzęta. I w tym ferworze działań odeszliśmy od edukowania społeczeństwa. Przestaliśmy mówić, po co jest zoo i że w ciągu ostatnich 20 lat doszło do prawdziwej rewolucji w ich funkcjonowaniu. Myśli się nawet, by oddzielić się od ogrodów nie poddających się międzynarodowej kontroli i te czołowe placówki zacząć nazywać Centrami Ochrony Bioróżnorodności. Podsumowując, filary nowoczesnego zoo to: hodowla zagrożonych gatunków, edukacja, nauka i rekreacja. W warszawskim zoo jest jeszcze rehabilitacja dzikich ptaków (Ptasi Azyl ma ponad 5 tys. pacjentów rocznie) oraz ośrodek dla zwierząt przemycanych i skonfiskowanych (tzw. CITES).

Niestety, część ludzi krytykuje ogrody z pobudek czysto cynicznych. Jak się ogrody chwali, to się nie zwróci na siebie uwagi. Jak się znajdzie brudy w jakimś prowincjonalnym zwierzyńcu, to się to nagłaśnia pod hasłem „zwierzęta w zoo cierpią”. Dajcie nam 1% z podatku, a my im pomożemy.

Na jakie problemy napotyka się Pan najczęściej w swojej pracy?

Gdy rano odpalam komputer, w skrzynce czeka na mnie 60-80 maili, czasem 100. W ciągu dnia, jak ruszy praca w USA, dochodzi drugie tyle. Wiadomości dostaję w czterech językach: polskim, angielskim, niemieckim i rosyjskim. I wszystkich tych języków codziennie w pracy używam. Jesienią 2016 r. byłem przez dwa tygodnie na Kostaryce. Corocznie podejmuję prywatne wyprawy przyrodnicze w różne zakątki świata, by poznać przyrodę, zwierzęta i zagrożenia. Gdy wróciłem, musiałem odpowiedzieć na 1410 maili. Po trzytygodniowej wyprawie do Bhutanu w roku 2014 było ich ponad 1700. By wszystkie je przeczytać i na nie odpowiedzieć przez tydzień zostawałem w pracy po godzinach. W zeszłym roku jednak na wyprawę do tajskiej dżungli zabrałem tablet, więc zaległości były mniejsze. Noce w tropikach są długie. Jest czas na pisanie.

Największym problemem jest jednak czynnik ludzki. Trudno znaleźć osoby zaangażowane emocjonalnie w hodowlę zwierząt, pracowite, znające język angielski i nie bojące się wyjazdów na szkolenia za granicą. Takich co kochają zwierzęta nie brakuje, ale takich co chcą na rzecz zwierząt ciężko pracować jest niewielu. Osobnym problemem jest też mierzenie się z nieustanną krytyką ze strony osób „wszystko wiedzących”: pewnej części zwiedzających, domorosłych filozofów, działaczy różnych dziwnych organizacji, „ludzi naprawdę kochających zwierzęta” i cwaniaczków, którzy chcą wypłynąć z tłumu na fali krytyki.

Co daje Panu szczególną satysfakcję?

Ogromną satysfakcję daje współpraca międzynarodowa, sukcesy hodowlane, dobra współpraca w zespołach tematycznych jakie tworzymy, zdobywanie funduszy na rozwój, powstawanie nowych, nowoczesnych obiektów i zrozumienie u warszawiaków, bo przecież to jest nasze, stołeczne zoo. Cieszy mnie bardzo, gdy ludzie podczas spaceru po ogrodzie zoologicznym mnie zaczepią, coś pochwalą, czegoś pogratulują lub z troską spytają o konkretne zwierzę. A jeszcze lepiej, gdy używają ich imion! Chciałabym, by warszawiacy czuli, że to ich miejsce, ich zoo i ich zwierzęta. I że wszyscy wspólnie musimy o nie dbać.

Mój kolega dziennikarz, Michał Łukasiewicz, co roku organizuje w Płocku Zoonoc. Całe rodziny śpią na karimatach w pawilonach ze zwierzętami. Integrują się, zbliżają do zwierząt. Dlaczego nie ma takiej idei w zoo warszawskim?

Bo my mamy inne idee (śmiech). Nasze zoo można zwiedzać nocą, wcześnie rano. Są nocne pokazy filmowe, ogniska, koncerty.

Jest Pan fanem nie tylko zwierząt, ale i ekologii.

Tak, do zoo przyszedłem z Instytutu Ekologii. Podróżuję po świecie i zwracam uwagę na to, co się dzieje. Dostrzegam różnego rodzaju zagrożenia. Obserwuję, jakie skutki powoduje przeludnienie, błogosławię duże rezerwaty i parki narodowe. Cieszę się, że coraz lepiej udaje się powiązanie ogrodów zoologicznych i botanicznych z parkami narodowymi. To przyszłość.

Kiedyś, gdy mówiłem o połączeniu ornitologii i weterynarii w celu stworzenia szpitala dla dzikich ptaków, to ludzie kręcili palcami kółeczka koło skroni. Teraz mamy w Polsce ponad 50 ośrodków rehabilitacji ptaków. Ostatnio mówię o wciągnięciu myśliwych w działania ekologiczne na rzecz ochrony przyrody, bo oni tę przyrodę naprawdę znają. Są tacy, którzy uznają ten pomysł za głupi, ale inni przychodzą do mnie z konkretnymi projektami. W środowisku myśliwych szykuje się zmiana pokoleniowa, a młoda gwardia chce być proekologiczna. Napisałem już podręcznik dla myśliwych, „Biologia gatunków chronionych”, a lada chwila ukaże się pierwszy tom „Ornitologii nie tylko dla myśliwych”. Zawarłem w tej książce bardzo rewolucyjne podejście do ochrony ptaków. Wykładam też biologię zwierząt łownych na kursach dla wstępujących do PZŁ.

Czy preferuje Pan również zdrową kuchnię?

Tak, zwłaszcza azjatycką. Ze swoich wypraw przywożę przyprawy. Nie kupuję wołowiny ani wieprzowiny. Z czerwonych mięs mam w zamrażarce tylko dziczyznę. Mam do niej łatwy dostęp poprzez kontakty z myśliwymi, a że mało jej zjadam, to jest stały zapas. W podwarszawskim domu mam część ogrodu, do której wchodzę na boso. Moje psy nie mają tam wstępu. Mają za to swój sad. Z mojej części ogrodu zjadam wiele dzikich roślin: mlecz, stokrotki, koniczynę, podagrycznik, krwawnik, gwiazdnicę, wrotycz, czosnek niedźwiedzi, ale też liście i kwiatki malw, płatki róż, liście lipy. Mam kępy tradycyjnych ziół, trochę dziwnych owoców, w tym jagody kamczackie, wiśnie syberyjskie, świdośliwy, aronie. W ogrodzie nie stosuję żadnej chemii.

Jest Pan autorem wielu książek o zwierzętach. Biegle porusza się Pan w tej tematyce. Czy ma Pan swoich faworytów ze świata fauny i flory?

Nie mam jednego faworyta. Im więcej jest zwierząt i roślin wokół mnie, tym lepiej się czuję. Trudno by mi jednak było bez kanarków i psów.

Podobno prywatnie jest Pan właścicielem gospodarstwa ekologicznego?

Tak, na Polesiu. Prowadzę je od 6 lat. Zajmuje 13 ha, mieszkają tam cztery konie, dwa psy, kot, okresowo kury.

Wieść niesie, że jest ono samowystarczalne. To prawda?

Jeszcze nie, ale ma być. Taki jest plan. Jest własna woda, ekologiczne szambo, solary, staw do kąpieli (ale jest też normalna łazienka i czarna beczka na dragach, w której wodę grzeje słońce). Od miejscowych uczę się, co i jak uprawiać i w jaki sposób przechowywać. Od wiosny do jesieni jest tam moja żona. Stopniowo wsiąka w lokalne towarzystwo i już zapowiada, że niedługo przestanie wracać do Warszawy na zimę. Już się ubiera jak Poleszuk.

Zdradzi Pan swoje plany na przyszłość, te zawodowe i te prywatne?

Inwestycja na Polesiu wymaga jeszcze sporego wysiłku: czeka nas dokończenie nowego domu i kwater agroturystycznych, duży staw dla ryb, dopieszczenie lasów (jest ich dobrych kilka hektarów w różnym wieku i wszystkie wymagają ogromu pracy), rozwój sadu i ogrodu. Żona myśli o hodowli koni (hucułów) i psów (spanieli polskich). Metodą małych kroczków wszystko się uda, a ja bardzo lubię pracę w gospodarstwie. Mam tam też swoje miejsce do pisania, taką samotnię.

W zoo marzy mi się dokończenie procesu unowocześniania zarządzania, a także nowa, duża, całoroczna inwestycja – oceanarium, będąca swoistym centrum edukacji przyrodniczej nakierowanym na oceany i tropiki. To środowiska kluczowe dla klimatu planety. I w tym zakresie każdy może dać coś od siebie. Bałtyk zaczyna się od kropli wody w naszym kranie, od tego, co i ile wyleje się z naszej pralki, zmywarki, wanny. To będzie oceanarium inne niż wszystkie, które widziałem i znam. Już czuję jego zapach…

*Andrzej Kruszewicz – dyrektor warszawskiego zoo od 1 stycznia 2009 r., dr nauk weterynaryjnych, podróżnik, ornitolog, autor wielu książek przyrodniczych, założyciel i honorowy członek Stołecznego Towarzystwa Ochrony Ptaków.

Ten serwis używa cookies. Korzystając z niego wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Sprawdź naszą politykę prywatności.

Żadne materiały z tej strony nie mogą być jakikolwiek sposób powielane bez pisemnej zgody redakcji.